Nie wiem, czy tylko ja to tak widzę, ale czy losy tego okrętu to nie jest wspaniała analogia życia? Dostajesz porządnie po du*ie, opadasz na dno pokiereszowany i mimo, że zrezygnowany ale z wolą przetrwania za wszelką cenę zagłębiasz się w sobie, "dłubiesz", naprawiasz i kiedy powoli zaczynasz ruszać ku powierzchni czujesz tak cudowną, narkotyczną wręcz euforię i ekstazę, że się udało i nic poza tym się nie liczy? Choć tak jak i okręt, i nas czeka śmierć, ale to nieistotne...