"Assassination Nation" to taki film, którego recenzję trzeba by pewnie zapisać w serii hasztagów. Zasnapczatować, zatwitterować, zayoutube’ować, zainstagramować - łapiecie. Wyobraźcie sobie
"Assassination Nation" to taki film, którego recenzję trzeba by pewnie zapisać w serii hasztagów. Zasnapczatować, zatwitterować, zayoutube’ować, zainstagramować - łapiecie. Reżyser Sam Levinson bez ostrzeżenia wrzuca nas na głęboką wodę podzielonych ekranów, rozpikselizowanych filmików, nastoletnich selfie, przemądrzałych memów i syntezatorowych pasaży. To kino, które trzyma rękę na pulsie social mediów, influencingu i millenialstwa tak bardzo, że gra w nim Bella Thorne. Ale na tym nie koniec: Levinson próbuje zarazem wziąć te zjawiska w cudzysłów i opatrzyć je komentarzem. W zgodzie ze swoim nowomedialnym duchem "Assassination Nation" broni się jednak lepiej jako doświadczenie niż jako wywód.
Retoryka jest bowiem prosta: jeśli akcja filmu rozgrywa się w miasteczku Salem, wiadomo, że będziemy mieć do czynienia z jakąś wersją opowieści o polowaniu na czarownice. Owymi "czarownicami" są tu cztery nastolatki zaplątane w aferę z wyciekiem prywatnych danych. Ktoś terroryzuje okolicę, grożąc, że ujawni brudne sekrety mieszkańców, i żaden pozornie nieskazitelny obywatel nie może czuć się bezpiecznie. Trzeba więc czym prędzej znaleźć winnego. Czy raczej: winne.
Salem służy tu zatem za model współczesnego, burzliwego świata. Levinson jest nim trochę zafascynowany, a trochę zaniepokojony. Pokazuje, że bóle dojrzewania nastoletnich bohaterek rozgrywają się dziś na cyfrowej arenie chmur i komunikatorów, w aurze permanentnej inwigilacji, jaką umożliwiają - o ironio - ich własne smartfony. Reżyser rejestruje płynną nowoczesność w działaniu: świat, w którym Anonymous-owość idzie ręka w rękę z narcyzmem, w którym seks jest zarazem towarem pornografii jak i narzędziem emancypacji. Frasuje się internetowym aparatem szybkiego reagowania, który łatwo może zmienić się w internetowy pluton egzekucyjny. Mamy tu więc istną beczkę prochu, która musi w końcu eksplodować - inaczej nie byłoby filmu. Wyobraźcie sobie połączenie "Spring Breakers" z "Nocą oczyszczenia", wyobraźcie sobie hip-hopowy teledysk albo Insta-story o tym, jak #MeToo walczy z alt-prawicą, w komiksowych maskach i z karabinami maszynowymi. Oto z grubsza "Assassination Nation"”.
Podejrzewam, że intencja Levinsona jest rewolucyjna: chce on przechwycić spektakl i rozsadzić go od środka. Problem w tym, że używając hasztagowego języka, powiela jego ograniczenia. Przede wszystkim: predylekcję do mocnych komunikatów i jaskrawych zestawień; nie do refleksji, a do haseł. Pytanie więc, czy aby na pewno mówi to, co chce powiedzieć. Cztery dziewczyny - w tym jedna czarnoskóra i jedna transseksualna - stawiają tu opór konserwatywnemu maczo-tłumowi. I zamiar jest czytelny: oto opowieść o feminizmie, który nie daje sobie w kaszę dmuchać i twardo sprzeciwia się rozbestwionemu patriarchatowi. Wszystko fajnie, ale przy okazji wychodzi na to, że szlachetne ideały emancypacji trzeba wpajać kataną oraz dwururką. Że o wyniku światopoglądowych dyskusji nie decyduje ostatecznie siła argumentów, tylko po prostu siła. Ot, konserwatywne "kto kogo mocniej walnie". I doprawdy trudno stwierdzić, czy Levinson jest tu naiwny czy cyniczny. Czy jego podteksty mają kolejne podteksty, a wszystko ma być wzięte w gigantyczny cudzysłów? A może po prostu niechcący wpadł we własną retoryczną pułapkę? Taki już problem z postmodernistycznym gabinetem luster: zawsze można na końcu mrugnąć okiem i umyć ręce.
Na szczęście głównym "mesedżem" "Assassination Nation" pozostaje samo medium. "Mesedżem", a może nawet - według słynnej parafrazy McLuhana - masażem. Prawdziwa rewolucja, jaką ma dla nas Levinson odbywa się przecież nie w języku dialogów i idei, a w języku kina. "Assassination Nation" pięknie zaciera granicę między celuloidową tradycją a cyfrową aktualnością, między ekranem kinowym a ekranem smartfona, laptopa czy tabletu. Było już kilka filmów, które naśladowały architekturę komputerowego pulpitu, żaden chyba jednak nie wcielił tak organicznie estetyki nowych mediów. Efekt miejscami dosłownie wali po oczach: stroboskopowe glitche kłują, gryzą i pulsują na granicy czytelności - a nawet oglądalności. Ale ten chaos zarazem ekscytuje.
Znamienne zresztą, że film jest ciekawszy w pierwszej, luźniejszej narracyjnie połowie. Kiedy intryga wreszcie się zawiązuje, a fabuła prostuje w klasyczną ganianko-rąbankę, frajda jest już mniejsza. Levinson wciąż potrafi wówczas zachwycić, choćby popisową sekwencją zabawy w kotka i myszkę, gdy dom jednej z bohaterek atakowany jest przez grupę zamaskowanych napastników. Najlepsze w "Assassination Nation" pozostają jednak momenty czystej audiowizualnej poezji, hipnotycznego teledyskowego transu. Choćby scena imprezy, w której reżyser gładko przeprowadza swoich bohaterów od spoconego neonowego podniecenia do wstydliwej traumy seksualnego zawodu. Prawdziwy rollercoaster, prawdziwy trip.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu